piątek, 5 kwietnia 2013

~ Czwarty Rozdział


Obudziłam się nad ranem. Otuliłam się kocem, leżącym tuż przy łóżku i podeszłam do okna. Słabe promienie słoneczne z marnym skutkiem starały się przebić przez zachmurzony nieboskłon. Wiatr szeleścił soczyście zielonymi liśćmi na pobliskich drzewach. Drobne krople wody powoli uderzały o szary chodnik. Ludzie, którzy stąd przypominali mrówki, chowali się pod kolorowymi parasolami, nie chcąc przemoknąć. Dzieci w kaloszach skakały po kałużach, zupełnie się nie przejmując tym, że ochlapują brudną już wodą przechodniów. Dobrze wiedziałam, że głośno się śmieją, bo po prostu je to wszystko bawi. Przemoczony gołąb przysiadł na parapecie, gdzie w końcu znalazł suche miejsce. Odsunęłam się powoli, nie chcąc go wystraszyć. Każda istota zasługuje na odpoczynek. Jednak o mało co nie zdeptałam Amandine. Dziewczyna leżała na dywanie zwinięta w kłębek i przykryta kołdrą. Wokół jej głowy włosy utworzyły złotą aureolę. Jedyne co mi przeszkadzało to fakt, że z otwartych ust ciekła jej strużka śliny prosto na mój nowy dywan. Fuj.
-Tylko się obudź, a będziesz to czyściła – wymamrotałam, wymijając przyjaciółkę i wychodząc na korytarz. Drzwi lekko zaskrzypiał, gdy je zamykałam. Weszłam do kuchni. Pod nagimi stopami czułam zimne kafelki. Przeszły mnie lekkie dreszcze. Nastawiłam wodę w czajniku i czekałam. Do bram mojego umysłu zapukała irytującą i dość bolesna myśl. Śmiała się z mojej wczorajszej porażki i szczerzyła ostre zęby. Tą myślą było wspomnienie z tego nieszczęsnego popołudnia. Broniłam się jak tylko mogłam, lecz słabo mi to szło. Już miałam przegrać i wybuchnąć płaczem, kiedy odezwał się czajnik, sygnalizując, że woda zaczęła się gotować. Zdezorientowaną myśl znacznie łatwiej było mi wyrzucić ze swojego umysłu. Bynajmniej na chwilę. Zalałam sobie kawę i dolałam mleka. Następnie usiadłam przy stole, wsłuchując się w bicie zegara, wiszącego na ścianie naprzeciwko. Może to i dziwne, ale tykanie zegara zawsze mnie odprężało. Podobnie było tym razem. Byłam spokojna, ale czułam się pusta. Nie wiem czy to po poprzednim dniu i kilku godzinach spędzonych na komisariacie czy po płakaniu w ramię Amandine, ale czułam się jak balon, z którego uszło powietrze. Ale nie tak jakby ktoś go przebił, tylko jakby powoli, przez tygodnie powoli tracił swą objętość, aż pewnego dnia stawał się jedynie osłonką. Nie miał nic do zaoferowania, nie miał wnętrza. A ja właśnie tak się czułam. Czułam się nijako. Podniosłam się i wstawiłam kubek do zlewu. Po drodze do łazienki zahaczyłam o pokój. Am na szczęście jeszcze spała, także obyło się bez zbędnych pytań. Wyciągnęłam z szafy ubrania i poszłam do łazienki. Wykonałam szybką, poranną toaletę i ubrałam się. Czarne rurki i szary T-shirt. Włosy związałam w luźną kitkę. Na przedpokoju założyłam bordowe martensy i ramoneskę. Obawiając się, że zaraz obudzi się Luke albo Amandine czym prędzej opuściłam mieszkanie. Gdy tylko otworzyłam drzwi prowadzące na dwór, moje policzki musnął wiatr, który sprawił, że się zaczerwieniły. Ruszyłam przed siebie, nie do końca wiedząc dokąd zmierzam. Mentalnie uderzyłam się dłonią w czoło za zapomnienie słuchawek z domu. Zapewne teraz sobie spokojnie leżą na biurku. Świetnie, Meg. Grunt to dobra organizacja. Prychnęłam, jednocześnie wchodząc na teren parku. O tej porze i przy takiej pogodzie nikogo tu nie było. Idealne miejsce do namysłu i uporządkowania rozbieganych myśli. Tego teraz najbardziej potrzebowałam. W mojej głowie od razu stłoczyły się miliony, niekoniecznie miłych myśli, chcąc zupełnie zepsuć mi humor.
-Megan? – zza moich pleców dobiegł mnie tak znajomy, lekko zachrypnięty głos.
Odwróciłam się, czując jak zasycha mi w gardle, a tempo mojego serca znacznie przyśpiesza. 180 stopni dalej i kilka nieznośnie długich sekund później stałam naprzeciwko chłopaka, którego miałam nadzieję, nigdy więcej nie zobaczę. Widząc mnie, i mając pewność, że ja to ja, uśmiechnął się ironicznie.
-Meg, skarbie, kope lat.
Przełknęłam ślinę, przygryzając dolną wargę. I na co ci był ten spacer, idiotko ?

xxx

-O MÓJ BOŻE, TO JUSTIN BIEBER !!! – Do moich uszu dotarło te kilka niepokojących słów, a wokół mnie natychmiast ustawili się ochroniarze, którzy ostatnimi czasy mieli za zadanie mnie chronić. Tyle, że mieli mnie chronić przed paparazzi, a nie przed moimi kochanymi fanami. Przygryzłem wargę i odwróciłem wzrok. Kilka metrów dalej stało może z pięć dziewczyn. Wyglądały na góra szesnaście lat. Wszystkie miały na sobie bluzki z moją podobizną. Na policzkach namalowały sobie moje inicjały. Dużo fanów tak robi. To urocze, w pewien sposób. Jednak coś co sprawiło, że moje serce pękło był ból widoczny na ich twarzach, w ich oczach. Ból, smutek odrzucenie. Czułem się jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi i roztrzaskał je na miliony kawałków. Nie chcę ranić moich fanów. Nigdy tego nie chciałem. To dzięki nim jestem tu, gdzie jestem. Bez nich nic bym nie osiągnął. Ale nie mogłem wyrwać się z tej ruchomej klatki. Ba, nie mogłem ich nawet poprosić, aby na chwilę się zatrzymali i pozwolili mi porobić zdjęcia z fanami. Dostali jasny nakaz od Scooter’a i rodziców. Zero zainteresowania ze strony mediów. Rzeczywiście, przecież lepiej, żebym odgrywał dupka, który ma głęboko gdzieś co czują inni. Cudowny pomysł kochani, na pewno wszyscy mnie wtedy pokochają. Jeszcze raz spojrzałem na dziewczyny i zrobiłem jedyną rzecz, którą mogłem. Pomachałem im z najszczerszym uśmiechem na twarzy na jaki mnie było stać i posłałem im całusa w powietrze. Od razu się uśmiechnęły i zaczęły krzyczeć. Ostatnie co usłyszałem, nim wszedłem do hotelu to to, że mimo wszystko mnie kochają. Kochają. Mimo że nie zatrzymałem się, żeby dać im autograf, zrobić sobie zdjęcie, czy najzwyczajniej w świecie porozmawiać. Tak jak to było kiedyś. Kochają. Mimo że przestałem się uśmiechać i cieszyć życiem jak kiedyś. Kochają. Mimo że media kreują mnie na zimnego sukinsyna, nie wiedzącego co to miłość. Kochamy Cię Justin. Wierzchem dłoni otarłem pojedyncze łzy. Jeszcze mi brakowało tego, żeby utwierdzono ludzi w przekonaniu jaki to ze mnie słabeusz. Tak, marzę o tym. Moje największe sny w końcu by się ziściły. Zupełnie ignorując ochroniarzy ruszyłem ku schodom. Co z tego, że mój apartament znajdował się na 30 piętrze ? Co z tego, że schodami chodzili tylko boje hotelowi ? Potrzebowałem wysiłku fizycznego. I to natychmiast. Zacząłem biec po schodach, przeskakując co dwa, trzy stopnie. Ledwo wyrabiałem się na zakrętach. W uszach szumiała mi krew, oddech stawał się coraz bardziej chrapliwy i świszczący, łapałem coraz to większą zadyszkę, która utrudniała mi oddychanie. Ale co z tego ? Kogo to obchodzi ? Ważne żebym śpiewał, żebym wciąż był maszynką do zarabiania pieniędzy. Dotarłem na piętro swoje i mojej ekipy. Czekał na mnie Scooter wraz z Kennym i tatą. Będzie jazda.
-Jak ty mogłeś to zrobić ?! – syknął Scooter patrząc na mnie spod przymrużonych powiek – Tam mógł się czaić jakiś psychopata, paparazzi, ktokolwiek ! A ty jak gdyby nigdy nic … Justin, słuchasz mnie ?
Nie słuchałem. Nie miałem pojęcia co mówi, ani o czym mówi. Przed oczami pojawiły mi się mroczki, a w głowie zaczęło szumieć. Czułem się jak na statku, wszystko się ruszało i kręciło. Zemdliło mnie. Ostatnie co pamiętam to wszechogarniająca ciemność i poczucie lekkości.

___
Ta daaaam x Rozdział :3
Hope u like it :D
Jeśli chcecie być informowani o kolejnych rozdziałach, po prostu zostawcie tu swojego Twittera : )